Lewica24 Lewica24
1266
BLOG

Czarnacka: Poza tym uważam, że Kartagina powinna zostać zburzona

Lewica24 Lewica24 Polityka Obserwuj notkę 4

 Kiedy zaczęłam pisać i mówić o lewicy smoleńskiej, pytano mnie przede wszystkim: „Czy ta lewica smoleńska jest dobra czy zła?” Odpowiadałam, że nie wiem, że to nie ma aż takiego znaczenia, bo od tego, czy jest zła czy dobra, „nasza” czy „ich”, ważniejsze jest to, co z nią zrobimy, oraz sam fakt jej (za)istnienia.

 

Lewica smoleńska nie istnieje jako partia ani ruch społeczny. Istnieje natomiast z całą pewnością jako pewien kierunek myślenia, specjalna przestrzeń w obrębie sfery publicznej. Dawno temu napisałam tekst o polskiej sferze publicznej zatytułowany „Sfera czy scena?”. Pomijając już fakt, że pytanie to wydaje się wciąż zasadne, znacznie bardziej niż w 2005 roku, to jeśliby zastosować metaforę sceniczną konsekwentnie, można by stwierdzić, iż lewica smoleńska to moment, kiedy ludzie z widowni wstają i zaczynają czynnie uczestniczyć w przedstawieniu.

 

Siedem lat temu przerażała mnie i mierziła rytualizacja życia publicznego w Polsce. Teraz rytualizacja mniej mnie denerwuje, aniżeli odbieranie publicznej debacie jej politycznej funkcjonalności.

 

Władza oznajmująca i wesoła ferajna

 

Tak się składa, że w każdym projekcie demokracji – rewolucyjnym, liberalnym, republikańskim, federalistycznym, bezpośrednim, światowym... - istnienie przestrzeni porozumienia obywateli z rządzącymi jest kluczowe dla powodzenia demokratycznego przedsięwzięcia.

 

W moim najgłębszym przekonaniu ustrój, w którym komunikacja nie przebiega lub przebiega jednostronnie (władza komunikuje to czy tamto obywatelom i wraca do siedzib), po prostu demokracją nie jest. Smutno to stwierdzić, bo epidemia „władzy oznajmującej” szerzy się na naszych oczach, a Unia Europejska, w teorii instytucja, której racją do chwały miało być wzmacnianie demokracji w państwach członkowskich, naprawdę nie pomaga.

 

Kiedy mówimy o scenie publicznej, mówimy nie tylko o rytualizacji, ale też o rozdawaniu ról w tym przedstawieniu. Właściwie z góry wiadomo, co jak się skończy. Kaczyński odsądzi Tuska od czci i wiary, Gowin powoła się na wartości, Kalisz powie coś miłego, a Grodzka się nie przebije i jej postulaty poda dalej, albo nie poda, Janusz Palikot. Premier zaś z ministrem finansów odbiją piłeczkę i zrobią swoje, nieważne, czy będzie chodziło o podniesienie podatków, wydłużenie urlopu macierzyńskiego, prywatyzowanie szpitali czy wydłużenie wieku emerytalnego aż do śmierci. (Dr Marek Balicki ostrzega: 67 lat to średnia spodziewana długość wieku mężczyzny dziś trzydziestoletniego z wykształceniem podstawowym lub zawodowym. No, to niech sobie ostrzega... media i tak tego nie puszczą.)

 

Prawda memów

 

Nikt nie zwraca uwagi na to, co się mówi, bo każdy, kto dostaje prawo głosu, dostaje również etykietkę z „przepisem prania”, instrukcją neutralizacji przekazu. I tak mamy: „nic nie zrobi, jeśli mu/jej premier nie pozwoli”, „oszołomów”, „dewotów”, polityków, których „poznaje się po tym, jak kończą”, „wrogów narodu”, „sensatów poniżej progu wyborczego”, „seksistów”, wreszcie „populistów” - przy okazji, ktoś wie, co to słowo jeszcze znaczy w dobie bailoutów? No, i „aferzystów”, na przykład tych walczących z pedofilią czy niedożywieniem dzieci. (A nie mogliby o te słuszne sprawy powalczyć ludzie wiarygodni?)

 

Wszystko, co słyszymy, zostaje tak wyprane z jakiejkolwiek sprawczości, że ludność zajęła się masowo produkowaniem „memów”, żeby w zestawieniu obrazka z wypowiedzią przyszpilić przekonanie, że język jednak jest nośnikiem jakiejś prawdy. Prawdy, która już nie łączy się co prawda z działaniem, ale przynajmniej jakoś tam wiąże słowo z rzeczą (na obrazku). Na przykład, słowo „szczaw” z Marią Antoniną o twarzy Stefana Niesiołowskiego.

 

Rozrywanie "układu"

 

Lewica smoleńska unieważnia te zagrywki. Łączy argumentacje pozornie przeciwstawnych obozów – przeciwstawnych nawet nie w warstwie pozytywnego przekazu, ale właśnie pod względem tego, jak się ich przekazy neutralizuje. Co wynika z tego, że jest zarazem „ciemnogrodzka” i „roszczeniowa”? Że „patriotycznym” jest „wyklętym ludem ziemi”? Że ceni i religię, i polityczną partycypację?

 

Po dwudziestu latach idiotycznego (w starej grece słowo „idiota” oznaczało kogoś politycznie niezaangażowanego i było zupełnie inną inwektywą niż dzisiaj) społecznego spokoju możemy spokojnie stwierdzić, że głównym problemem „Ciemnogrodu” było dokładnie to, o czym mówili jego koryfeusze: potulność. Ideologia ofiary w Okopach Świętej Trójcy świetnie się sprawdza, kiedy – jak w przypadku amerykańskich republikanów – ma się za plecami magnatów prasowych i przyzwoite lobby przemysłowe, które w ciężkich czasach, gdy Ciemnogród dochodzi do władzy, poprowadzi kraj tak, żeby się nie całkiem rozsypał.

 

Tego w Polsce nie ma. Nieliczni miliarderzy w ogóle nie widzą potencjału naszego rynku, a chwilowa hegemonia prawicowych mediów, no cóż. Bez względu na to, jak wiele osób powołuje się na wartości, „chce po prostu ciężko pracować”, i „nie po to obalało komunizm, żeby teraz deptano ich godność”, to brak sikających pieniędzmi centrów dowodzenia przekłada się na polityczną słabość, przyspieszone wybory i rozbawienie „premierem technicznym”, który i tak premierem nie zostanie.

 

Tymczasem roszczeniowość przychodzi w pakiecie z umiejętnością rozgrywek politycznych. „Roszczeniowi” wiedzą, czego chcą, i jak tego nie odpuścić.

 

Widzicie, o co mi chodzi? Jeżeli Ciemnogród przyzna wreszcie, że wiara w gospodarczy i polityczny indywidualizm nadaje się w dzisiejszych czasach do muzeum, a nie do polityki, a roszczeniowość przestanie się mieścić w szufladce z napisem „politykierstwo” (lub, w zależności od tłumaczenia, „populizm”), bo zacznie uprawiać politykę wartości, to wszystkie pieczołowicie budowane zasieki padną pod naporem wiarygodności. A przynajmniej można mieć taką nadzieję.

 

Ale dlaczego nie PiS?

 

Z dwóch powodów lewicą smoleńską nigdy nie będzie Prawo i Sprawiedliwość, choćby nie wiem, jak tego pragnął Wojciech Maziarski. Po pierwsze, w państwie duńskim dzieje się naprawdę źle i ściganie domniemanych sprawców tego stanu rzeczy – zagranicznych lobbystów, Brukseli, rosyjskiego wywiadu, to już naprawdę obojętne – nie załatwi problemów, tak jak nie załatwiło ich w latach 2005-2007. A wbrew sympatycznym zapowiedziom Prezesa o podnoszeniu podatków, program partii i inne wypowiedzi ekspertów raczej nie wskazują na to, by była to partia socjalna z prawdziwego zdarzenia.

 

Zygmunt Bauman mówi, że „Państwo można określić mianem 'socjalnego', kiedy głosi ideę honorowanego przez wspólnotę zbiorowego ubezpieczenia od jednostkowych niepowodzeń i ich skutków.” Tymczasem socjalność PiS-u kończy się tam, gdzie zaczynają się jednostkowe niepowodzenia w wypełnianiu schematu naszej małej stabilizacji. Wsparcie dla pracy młodych, owszem, ale pod warunkiem, że podpiszą umowy o pracę na okres co najmniej trzech lat. Wsparcie finansowe, jasna sprawa, ale właściwie tylko na dziecko. Point de rêveries...

 

Siedzieć na pupie i współtworzyć tkankę narodu – to nie jest przekaz socjalny, tylko zupełnie inny. A zresztą jako taki ma zupełnie innych, młodszych i zabawniejszych, mesjaszy. Np. jeden z nich nazywa się Bosak, a inny – Winnicki.

 

Drugi problem z PiS-em jako lewicą smoleńską jest taki, że... PiS źle zrozumiał Smoleńsk. Z tego, że 33% Polaków dopuszcza hipotezę o zamachu, nie wynika wcale, że 33% Polaków popiera dążenie Prezesa do wskazania odpowiedzialnych za zamach i odpowiedniej zemsty.

 

Jeżeli po wszystkich doniesieniach o obecności trotylu 33% Polaków dopuszcza hipotezę o zamachu – tylko hipotezę! – to znaczy, że mamy w kraju 33% ludności, które ceni sobie samodzielne myślenie. Smoleńsk nie jest symbolem nieodzownej wendety, jest przede wszystkim oznaką niezgody na postpolityczność naszych elit. Na litość boską, nawet jeśli przyjmiemy – dla intelektualnej zabawy – że to był zamach, przecież nie będziemy wypowiadać wojny Rosji...!

 

Smoleńsk to soczewka, w której skupiły się problemy z rządzeniem jako zarządzaniem i z kreowaniem społecznych histerii jako sposobem na rozwiązywanie bieżących bolączek społecznych. W gruncie rzeczy, na poważnym potraktowaniu Smoleńska duża część PiS-u straciłaby prawie tyle, co PO. Mój ulubiony przykład to walka z korupcją prowadzona przez ówczesne ministerstwo infrastruktury, która skończyła się... zlikwidowaniem funduszy na konserwację trakcji kolejowych. Ministerstwo miało dzięki temu sporo środków na pokazowe inwestycje i zakończyło urzędowanie jako jedno z nielicznych – w chwale. Ekhm. Jak dla mnie – Smoleńsk.

 

A dlaczego nie Sojusz?

 

Sojusz Lewicy Demokratycznej sprawował kiedyś władzę i już na zawsze pozostał partią sprawującą władzę – tak jak PiS, nawet mając rząd i prezydenta, nie potrafił przestać być partią opozycyjną. Z zajęcia takiej pozycji wynika powściągliwość – jednak trzeba przyznać, że na tle kolegów politycy Sojuszu są dość eleganccy –  rzetelność programowa, odpowiedzialność za słowo zupełnie niewspółmierna do tego, co prezentują inne formacje, w tym rządząca, i ostrożność. Ja wiem, że „wy wiecie, że ja muszę tak mówić” – ale gdybym tego nie doceniała, nie współpracowałabym z nimi, jak choćby przy Sejmiku Kobiet Lewicy.

 

Tyle tylko, że w przypadku partii opozycyjnej taka odpowiedzialność za słowo czasem potrafi być zastawioną na samą siebie pułapką. Rząd doskonale wie, że Sojusz nie chlapnie niczego, co porwałoby masy – a miałby takich perełek sporo – bo czułby się zobowiązany to potem zrealizować. Tymczasem przykład Hollande'a pokazuje, jak bolesne jest obejmowanie państwa po postpolitycznej prawicy, kiedy się ludziom naobiecywało powrót do sytuacji, kiedy jeszcze polityka działała.

 

W rezultacie Sojusz, nie krytykując rządu, sytuuje się w zbyt częstym odbiorze – w kolejce do bycia przystawką. Wydaje się ten rząd, budzący coraz większe zniecierpliwienie, legitymizować w większym stopniu niż Palikot.

 

Mając wszechogarniającą świadomość geopolitycznych konsekwencji zamachu, Sojusz Lewicy Demokratycznej na wszelki wypadek od tematyki smoleńskiej trzyma się jak najdalej. A szkoda, bo tym samym zaniedbuje pamięć o ważnych i wspaniałych osobach, które zginęły w katastrofie – przede wszystkim Izabeli Jarudze-Nowackiej, ze wszech miar zasługującej, by być santa subito.

 

Szkoda też, bo w ten sposób odmawia reprezentacji tym wykluczonym, dla których emocje są ważne, a trauma pozostaje elementem psychicznej rzeczywistości. To może być trauma nieludzkiego urzędu, albo trauma urzędniczki w starciu z niewzruszonym rządem. To może być trauma głodnego dziecka, albo trauma wyśmiewania za przekonania, wiarę i poglądy. Trauma wpisanej w system bezsilności. A wszystkie te traumy – pobudzone, wzmocnione i zjednoczone snami o bezsilności możnych na pokładzie tupolewa.

  

Dlaczego nie Platforma Oburzonych?

 

Bo Piotr Duda już zaraz połapie się, że jeśli komukolwiek JOW-y się przysłużą, to na pewno nie jemu, i cały projekt się rozpadnie.

  

A poza tym...

  

Lub też – i właśnie dlatego - uważam, że Polsce do zbawienia lewica smoleńska jest niezbędnie potrzebna.

 

 

Agata Czarnacka

Lewica24
O mnie Lewica24

Chcemy odnowy języka, końca symbolicznej dominacji prawicy, neoliberałów i technokratów.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka